sobota, 9 kwietnia 2011

Południe z five o'clock'iem

W lodówce zastygała galaretka z czerwonego wina z kawałkami pomarańczy. W piekarniku pociła się gęś faszerowana kiszoną kapustą i rumieniły się skórki pieczonych ziemniaków z warzywami. Na kuchennej podłodze, przed piekarnikiem, siedział długowłosy kot o sierści jak gorzka czekolada, podpalanej miejscami na rudo z ciemniejszymi pręgami na grzbiecie. Nie spuszczał żółtych oczu z gęsiego grzbietu. Do pewnego momentu, kotu Bakaratowi, towarzyszyła suczka Szantaż. Mniejsza od kocura, kundelka o szlachetnym wyglądzie miniatury owczarka niemieckiego. Szantaż zrezygnowała i podreptała dosiąść swego ukochanego przyjaciela. Nie zważając na groźne syki ułożyła mu się na kolanach, przejmując funkcję podpórki pod laptopa. 


Grigorij kochał swojego psa, jako najmłodsze z dzieci (Szantaż miała trzy lata, Oro już cztery), ale tak samo jak irytowała go czasem czereda latorośli, tak teraz iskrzył z niewygody na suczkę. Życie, z którego dałoby się wykroić kilka innych, całkiem ciekawych żyć, nauczyło go, że póki człowiek pracujący w domu, nie pośle dobrze ułożonej wiązki przekleństw i epitetów, nikt jego pracy nie zauważy. A przecież ostatnie cztery kwadranse (cztery kwadranse, bo co kwadrans wstawał, żeby podlać gęś sosem z pieczenia), spędził wprowadzając zmiany i uaktualnienia na stronie internetowej Night Club'u Nowy Orlean. Reorganizował stronę od kilku dni, wiedząc doskonale, że nikt tego nie zauważy, choć poziom grafik i animacji, jakie trafiły do sieci w ciągu tych dni, nie odbiegają w najmniejszym stopniu od dobrze opłacanych projektów zawodowych grafików. I to dla naprawdę dużych i szczodrze płacących firm. W każdym razie kilka tysięcy miał w kieszeni, a Borys mógł być dumny, że nauczył czegoś pożytecznego swojego Batiuszkę. 

Otwierając edytor tekstu sięgnął po imbryk, stojący na małym mahoniowym stoliku, który przysunął sobie siadając, i dolał do brązowej filiżanki aromatycznej czarnej herbaty z owocami. Herbata była wspaniała, ale byłaby jeszcze lepsza, gdyby sypiąc ją do imbryka, nie wyjadł z mieszanki wszystkich suszonych truskawek.
- Chcesz ananasa? - zapytał wbijając widelczyk do ciastek w jeden, z równo ułożonych na niedużej mosiężnej tacy, kawałków.
Oro podniósł głowę znad budowanego z klocków pirackiego okrętu i energicznie pokiwał głową. Grigorij odłożył na bok laptop, przelotnie pogłaskał Szantaż po grzbiecie i nałożył synowi sześć dużych ćwiartek na brązowy talerzyk. Oro szybko włożył do buzi jeden kawałek, a resztę postawił na dywanie obok pirackiego statku. Jego ojciec wypił trochę herbaty i ponownie oparł laptop na psim grzbiecie. Szantaż nie lubiła ananasa, bo był za kwaśny, więc nawet nie dopominała się o swój przydział. Obmyślając listę rzeczy, które miał nadać w środę wpisał na początek, oczywiste dla wszystkich członków rodu Nestorowiczów - Sowińskich budynie i kisiele. Wiedział, że Sergiusz Aleksandrowicz zrobi z nich dobrzy użytek. Wczorajszym popołudniem, po powrocie z rodzinnej wycieczki do Muzeum Geologicznego Hetmańskiej Akademii Nauk, spreparował już czekoladki ze specjalnym nadzieniem. Gwóźdź programu każdej rakiety z szmunkiem. Miał nadzieję, że ojciec pomyśli o nim cieplej, bo Gregory zawsze przyznawał, że obaj bardzo zawinili wobec siebie. Od dwóch lat, od śmierci Marka, wiedział, że to bardziej on skrzywdził ojca, niż Sergiusz jego. 

Podświadomie podniósł wzrok na wiszący nad kominkiem obraz, który dostał od Marka na czterdzieste urodziny. Polski przedstawiciel szkoły monachijskiej - Józef Brandt, wskrzesił na płótnie wszystkie kolory wschodniego jarmarku. Malownicze stragany pokryte kolorowymi derkami, psy, sokoły, konie. Typy charakterystyczne wschodnich handlarzy, kresowych ziemian i ruskich chłopów. Wszystko fotograficzne, wszystko w ruchu. Chaotyczne, postrzępione, przypadkowe, zatracone, przeładowane. Brązowoszare drewniane dachy. Mokra błotnista powierzchnia rynku. W końcu wędrujący po obrazie wzrok padł na wskazówki stojącego na kominku zegara Kremlowskiej Wieży Faberge'go, jednej ze stu kopii wzoru z 1913 roku. Każdy z jednej dużej bryły uralskiego rodonitu. Minął piąty kwadrans, było dwadzieścia po pierwszej. Grigorij odłożył laptop na stolik, delikatnie przeniósł psa na miejsce obok, chociaż wiedział doskonale, że Szantaż zerwie się za nim kiedy tylko się podniesie. Wstał z niewielkim wysiłkiem, spowodowanym zdrętwiałą nogą. Lekko kulejąc przeszedł do wydzielonego obszaru kuchni, omijając filar i odgradzającą terytorium kuchennej terakoty od reszty pomieszczenia ladę z szafek. 

Układ pomieszczenia dziwny był generalnie. Duża powierzchnia, zajmująca prawie cały parter willi nie była podzielona żadnymi ścianami. Umowne były granice terenów kuchni, salonu, jadalni, pokoju muzycznego, bawialni i saloniku telewizyjnego. Willę zbudował w 1902 roku wojskowy urzędnik gubernatorstwa, inżynier w randze generała, który zaprojektował port rzeczny leżący w granicach starej części brzeskiej dzielnicy Biała Cerkiew. Port oddano do użytku po 8 latach prac, by z sukcesem funkcjonował 53 lata. Póki nie zbudowano nowego, większego, położonego dwa kilometry w dół Bugu. Przez te pięćdziesiąt lat wyrosły w nim magazyny, baraki, ogródki działkowe, fabryka (zbudowana w 1913) i stary dworzec wodny. Po piętnastu latach od zakończenia działalności, 50 hektarów portu, kanałów portowych, lasu łęgowego typu jesionowo - olszowego i starych zaniedbanych zabudowań, kupił pracujący na jego terenie Aleksander Nestorowicz - Sowiński, prowadzący skup złomu i opału w budynku fabryki. Dziadek Grigorija. Budynki przebudował jego wierny wnuk, dostosowując je do swoich potrzeb i wymagań, przez kilka lat, od wypadku, aż do "powrotu" do zdrowia. 

Grigorij otworzył piekarnik, poczekał aż ucieknie para i polał sosem spod gęsi jej uroczo zarumieniony grzbiet. Normalnie każdy jego ruch obserwowałyby nie tylko dwa koty (do Bakarata dołączyła czarna puszysta Ruletka) i dwa psy, czyli Szantaż i Sułtan – wyżeł Konstantina, ale też trzech chłopa. Starsi od Oro synowie: Joachim (16 lat), Borys (14) i Igor (7). Orest nie dorósł jeszcze do zainteresowania magią piekarnika, w którym nie było nic słodkiego. Ale tej niedzieli większość czeredy, czy też Czarnej Ordy, jak nazywał swoją rodzinę, wybrała się z Dunym na mecz hockey'owy: Czata Biała Cerkiew versus Gwardia Uniwersytetu Kardynalskiego. Sam Grigorij sportu nie lubił i nie rozumiał. Rozumiał hazard i sztuki walki, rozumiał polowanie, łowienie ryb, bilard i wędkowanie, rozumiał wyścigi, których trasy można nazwać plenerowymi. Niestety, wobec pozostałych dyscyplin zachowywał, z przyjemnością, postawę kompletnego, ciemniejszego niż średniowiecze, czy historia Kościoła X i XI wieku, ignoranta.

- Ładnie pachnie. - stwierdził Oro, kiedy jego ojciec zamknął piekarnik.
- Ładnie. - zgodził się nestor wracając na kanapę.
Zdążył usiąść, kiedy ze skrytych w korytarzu wychodzącym z boku na kominek wypadłą, potknąwszy się na trzecim stopniu od dołu, pokryta kurzem Julia.
- Zrobiłam. - wydyszała złapawszy równowagę. Z wyciągniętej bluzy do sprzątania opadło trochę kurzu.
- Brawo. - kiwnął głową Gregory. - A co robiłaś?
Julia, zaskakujące kompendium szofera, niańki, sprzątaczki, konserwatora powierzchni biurowych, kierowcy i osobistej asystentki, nie odpowiedziała od razu. Ustami była bowiem połączona do wysokiej, wielokątnej, szklanki, z tureckiego szkła, stojącej przed napełnieniem na brązowej tacy w kuchni. Szklanka była napełniona z analogicznego, wielokątnego, szklanego dzbanka, wyprodukowanego w Turcji. W dzbanku znajdowała się woda z cytryną i odrobiną cukru, można powiedzieć - lemoniada. Kiedy szklanka znów mogła powitać swoje dno, z którym straciła kontakt przez napełnienie, Julia łapiąc oddech wyrzuciła:
- Umyłam okna na wieży, zapastowałam podłogę, odkurzyłam sypialnie na górze i umyłam Dunemu łazienkę.
- Brawo. - powtórzył. - Możesz się umyć.
- Pachnie bardzo smakowicie. - stwierdziła opłukując szklankę pod kranem.
- Dźgnij galaretkę i sprawdź czy się zsiada. - uśmiechnął się patrząc wciąż w ekran.
Drobna, chuda szatynka, ze związanymi włosami zabezpieczonymi chusteczką, chroniącą przed kurzem w trakcie sprzątania, otworzyła lodówkę i zgodnie z poleceniem dźgnęła galaretkę winną z kawałkami pomarańczy.
- Zsiada się. - potwierdziła.
- Brawo. - powiedział po raz trzeci.
Julia odwróciła się patrząc w stronę swojego szefa.
- Czy to tylko moje wrażenie, że ciągle ze mnie drwisz?
Spojrzał na nią i uśmiechnął się bezczelnie.
- Nie tylko.
- Idę się umyć. - oświadczyła po chwilowej wymianie spojrzeń.
- Idź. - zgodził się i wrócił wzrokiem i uwagą do komputera.
Zapisał listę rzeczy potrzebnych na rakietę i zalogował się na portal pocztowy żeby wysłać kilka maili. Piracki okręt Oresta wypłynął w dziewiczy rejs.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz