wtorek, 12 kwietnia 2011

11BL

    Prawe, przednie drzwi szarego Citroena 11BL otworzyły się cicho i na mokrym chodniku stanął ostrożnie barczysty mężczyzna w czarnym zimowym płaszczu. Odruchowo stuknął dwa razy w chodnik trzymaną w prawej ręce laską i z trzaskiem zamknął drzwi. Siedząca za kierownicą młoda kobieta w brązowym berecie z piórkiem, odjechała na wolne miejsce parkingowe. Odwilż na początku lutego nie była zjawiskiem częstym, ani popularnym. Czekając na swoją towarzyszkę, mężczyzna ruszył wolnym, rozkołysanym krokiem, zerkając na wystawy spod skórzanego daszka obszytej futrem czapki. Na wydatnym nosie miał przydymione okulary, zza których wyrastały gęste krzaczaste brwi. Szeroka szczęka pokryta była krótkim zadbanym zarostem. Długi, ostry podbródek, haczykowaty nos i wyjątkowo ponure spojrzenie, tak można było wstępnie opisać twarz, tego skądinąd przystojnego człowieka. Wyglądał na trzydzieści kilka lat, ale lekko utykał. Szybkim krokiem zbliżyła się do niego kobieta, która przed chwilą zaparkowała zabytkowy wóz przed kwiaciarnią. Miała na sobie kozaczki stukające obcasami w rytm jej kroków, długą wełnianą spódnice z granatowej wełnianej dzianiny i krótki brązowy płaszczyk przepasany paskiem. Spod beretu uciekło jej kilka lekko kręconych kosmyków ciemnobrązowych włosów o kasztanowym połysku. W prawej ręce niosła obklejoną grubo taśmą paczkę w kartonowym pudle. Inwalida spojrzał na nią złowrogo i przyjął podane ramię. Wsparty na dziewczynie wskazał brodą szyld niedalekiego biura agencji kurierskiej. 




Mrucząc przekleństwa i sztyletując ciemnymi jak staroruskie ikony oczyma śliski ubity śnieg na chodniku, Grigorij wyszedł z agencji kurierskiej. Bestia zaciskała pazury na lewym oku i skroni, z może nazbyt mocnym, ale rozpraszającym naciskiem. Czuł się ociężały i spięty. Przeszkadzał mu wyślizgany biały chodnik, przeszkadzało rozpryskiwane spod kół pośniegowe błoto, przeszkadzało ostre zimowe słońce odbijające się od każdej białej powierzchni. A białe było prawie wszystko. Zalewając się żółcią stał przy murze, oparty oburącz na lasce i czekał, aż Julia przyprowadzi samochód.

Ciągle zły, rozsiadł się na siedzeniu pasażera w swoim szarym Citroenie.
- Jedź gdziekolwiek, muszę pomyśleć co teraz. - wysyczał polecenie.
Julia posłusznie ruszyła, żeby ustawić się wraz z kilkoma innymi wozami przed sygnalizacją świetlną. Jej szef sięgnął po leżąca na tylnym siedzeniu, skórzaną lekarską torbę, wyciągnął z niej grubą agendę wydawaną przez Wojskowy Dom Wydawniczy. Otworzył kalendarz na stronie z rozpisem tygodni lutego. Na te kartki nanosił systematycznie grafik swoich dziewczyn. Szczególnie w aspekcie niedyspozycji kobiecych, wykreślających je z "życia zawodowego". W tym tygodniu niedyspozycję swoją kończyła Joanna i zaczynała Mira. Zastanowił się chwilę. Nie, weźmie Mirę. Trzeci dzień, więc to nie on będzie się męczył. Z trzaskiem zamknął agendę.
- Do Miry, na aleję Napoleona.
Julia posłusznie wrzuciła lewy kierunkowskaz i skręciła w Berezyńską.

Reprezentacyjna aleja Napoleona, biegną przez całą długość śródmiejskiej dzielnicy Cytadela zaczynała się placem Borodino i mostem Aleksandryjskim, a kończyła placem Wersalskim. Taki żart decydentów. Zbudowana była modernistycznymi paskudami, z których najniższe miały siedem pięter. Jeszcze trzydzieści lat temu, była to ulica ekskluzywnych sklepów, butików i salonów. Dziś utrzymywanie się w tym miejscu przynosiło więcej prestiżu niż korzyści finansowych. Niemal wszystko co schodziło w Brześciu z asortymentu tych firm, sprzedawane było w centrach handlowych. Dziś więc nie było to tak ekskluzywne miejsce, wielu dyktatorów mody, jubilerów, antykwariuszy i innych, przeniosło się na ulice bardziej sprzyjające spacerom. Bo aleją Napoleona nie spacerowano już jak kiedyś. Teraz było zbyt wiele ruchu, zbyt wiele samochodów, zbyt wiele spalin i hałasu. W lutym 2020 roku aleja Napoleona i ta część Cytadeli stały się odpowiednikami City i La Defence. Firmy, korporacje, banki, maklerzy. Bary i restauracje różnych ohydnych sieciówek. Mieszkania w Cytadeli, nieliczne, wykupione zostały również z myślą o biznesie. Były to apartamenty firmowe, garsoniery pojedynczych przedsiębiorczych i atelier'y mnie i bardziej ekskluzywnych prostytutek. Jedną z takich call girl była rudowłosa piękność z Homla - Mira.

Podpułkownik Nestorowicz - Sowiński wystukał kod do domofonu i z trzaskiem otworzył ciężkie wierzeje prowadzące na klatkę. Po kilku chwilach w windzie i na korytarzu zadzwonił do drzwi apartamentu numer 61. Postał chwilę na wycieraczce. Ponieważ nie było odzewy załomotał laską. Teraz już szybko zazgrzytały rygle i ruda piękność w rozciągniętym domowym swetrze wpuściła go do środka.
- Sama? - zapytał z przyzwyczajenia zdejmując płaszcz.
- Sama. - potwierdziła ochrypłym głosem.
Powiesił płaszcz na wieszaku, czapkę na drugim.
- Śmierdzisz. Znowu zaczęłaś palić. - mruknął patrząc na nią obojętnie. Nie zwrócił na to uwagi.
- Gdzie chcesz usiąść? Przynieść ci coś do picia?
- Nic nie chcę. Muszę się tylko odprężyć. - wyjaśnił uśmiechając się kpiąco, kiedy już rozsiadł się na fotelu.
Mira jeszcze moment przyglądała się swojemu, było nie było, opiekunowi, ale po chwili uklękła i rozpięła mu spodnie.

Kiedy wyszedł przed klatkę było już ciemno i padał śnieg. Ale cóż, w lutym zmrok zapadał około wpół do piątej. Odetchnął zimnym powietrzem, po dusznym pomieszczeniu, ogrzewanym kaloryferami i ostrożnie poszedł w kierunku swojego samochodu, w którym w oświetlonym wnętrzu, na tylnym siedzeniu, półleżała Julia czytając książkę.
- Lepiej się czujesz? - zapytała składając koc, którym okryła sobie nogi. Potwierdził skinieniem głowy.
- Powinienem pojechać do Prohibicji albo Nowego Orleanu. - spojrzał na nią kiedy siadała na miejscu kierowcy. - Ale mi się nie chce. W Prohibicji będzie pełno śmierdzących wódą, a w Nowym Orleanie szalejące światła. Nic mnie nie zmusi. Niech mnie okradają do woli.
Julia uśmiechnęła się leciutko do siebie. Czekała na ciąg dalszy. A orator kontynuował:
- Zatem proponuję ci wizytę w jakiejś kawiarence przy bulwarze Archangielskim, a potem wolny wieczór. Do domu mogę podjechać tramwajem z mostu Aleksandryjskiego. Co ty na to?
- Tak jest, Szefie. - zwolniła dźwignię ręcznego hamulca.
Długo uważała go za coś tak niesamowitego, że "tykanie" nie przechodziło jej przez gardło. Czasem miała nawroty. wtedy mówiła do niego tylko "Szefie". Ponury puszczyk mocno wbił szpony w duszę Julii.

W przyjemnym lokaliku rozbrzmiewała sympatyczna, poetycka piosenka do muzyki trudnego kompozytora. Julia pomyślał, że to właśnie dlatego Gregory wybrał tę kawiarenkę. Uwielbiał głos szansonistki, która śpiewała tę piosenkę o femme fatale. Śpiewała między innymi przetłumaczone piosenki Edith Piaf w poświęconym legendzie musicalu. Zaciągnął ją do teatru na to przedstawienie już dwa razy. Raz zawiózł tam synów, a raz Dunego. Ile razy był sam? Zajęli stolik przy oknie. Eteryczna istotka w stylu Rubensa, przyjęła zamówienie na kawę, gorącą czekoladę, kieliszek likieru orzechowego, dwa kawałki czekoladowego ciasta z wiśniami i obowiązkowe, twarde jak kamienie, migdałowe ciasteczka od Benedyktynów.

Czekając zapatrzyli się w oświetlony latarniami deptak bulwaru Archangielskiego, nielicznych spacerowiczów, emeryta karmiącego gołębie, akordeonistę grającego już chyba tylko dla własnej przyjemności pod wiatą wejściową na stację metra. Eteryczna istotka przyniosła zamówienie i jak zwykle musieli zamienić filiżanki, bo przed Grigorijem postawiła kawę, a przed Julią gorącą czekoladę. Dziewczyna wzięła w dłonie naczynko, żeby ogrzać wiecznie zimne palce, a jej szef z nosem nad brązową cieczą wsłuchiwał się w melodię kolejnego szansonu - „Tłum”. Prosto, ze wspomnianego musicalu.

- "... ten bezlitosny, zły, leniwy potok ludzkich głóóów." - śpiewała Natalia Szafirow. Pułkownik, wdychając czekoladowy aromat wodził wzrokiem po chodniku. Do akordeonisty uśmiechnął się chyba Allah Al-Wahhab, Bóg Obdarowujący, bo do leżącej na kostce brukowej walizki powędrował szeleszczący dowód szlachetności mężczyzny, który wyszedł z metra. Upijając czekoladę Grigorij poprowadził go wzrokiem, zastanawiając się skąd zna faceta. Zmarszczył brwi, otyły, łysiejący mężczyzna podszedł do samotnie stojącej budki kiosku. Odpowiednia żaróweczka zapaliła się w głowie Nestorowicza, kiedy odwrócił się, włożył kupioną właśnie paczkę papierosów do kieszeni płaszcza i szybkim krokiem, poszedł w stronę mostu. Zaczął się cicho śmiać. Julia spojrzała pytająco. Pokazał jej brodą rzeczonego osobnika, ubranego w długi czarny płaszcz z narzuconym na ramiona szalikiem. Właśnie ten szalik uruchomił odpowiednie obwody w mózgownicy Grigorija. "Wielobarwny, choć monochromatyczny" - tak powiedział Borys pokazując mu zdjęcie na stronie internetowej. Facet różnił się od utrwalonego w jego pamięci wizerunku, tylko brakiem nakrycia głowy. A uwaga Borysa, choć śmiesznawa, była słuszna. Wełna wykorzystana na ten szalik reprezentowała całe spektrum fioletu, od wrzosu i lawendy, przez fuksję, purpurę, aż do ciemnej śliwki.
- Świetny jest ten szalik. - odezwał się w końcu. - Nawet kłóciliśmy się z Dunym, czy to szalik , czy stuła.
- A kto to jest?
- Arcybiskup. - No właśnie. Brakującym nakryciem głowy był fioletowy biret. - Rzymskokatolicki metropolita brzeski, ojciec Marcin Jodłowiecki.
Uśmiechał się jeszcze chwilę zadowolony ze swojej pamięci i pochłonięty pochłanianiem czekoladowego ciasta, ale znów spojrzał w okno. Prosto z metra wychyliło się dwóch nowych przechodniów. Jeden spojrzał w jedną stronę, drugi w drugą i nadzwyczaj zgodnie poszli śladem ojca biskupa.
- Kiego wała... - szepnął Gregory do kawałka ciasta na widelczyku. Tych dwóch też rozpoznał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz